Polska bez formularzy
Czytanie zarządzeń sądu o zwrocie wniosku to zagadka godna Sherlocka Holmesa. Pomijając to, że lekturę utrudnia konstrukcja zdań, stworzonych jakby specjalnie po to, aby to, co proste, przekazać w maksymalnie skomplikowany sposób, treść także nie należy do szczególnie przystępnych.
Przykład z życia. „W polu 44 formularza nie podano danych notariusza", pisze sąd. W trwodze sprawdzamy akt notarialny i formularz – przecież jest, wszystko się zgadza: imię, nazwisko, adres, numer repertorium... Wreszcie po kilkunastu minutach – bingo! Okazuje się, że nazwa kancelarii zawiera dodatek „Notariusz w Warszawie". Cóż robić, błąd trzeba naprawić – wpisać poprawną nazwę i wydrukować całość od nowa. Przez nieszczęsnego notariusza tracimy co najmniej kilkanaście dni, nie licząc kolejnych tygodni, zanim Jego Wnikliwość Pan Referendarz łaskawie zechce kliknąć parę razy myszą i wprowadzić zmianę do systemu.
I po co to wszystko? Jaki chory umysł wpadł na to, żeby w celu wykreślenia jednego członka zarządu i wpisania innego trzeba było składać kilkustronicowy formularz, w którym... nie wypełnia się żadnego pola! Poza jednym – że do formularza głównego dołączony jest formularz właściwy, w którym podane są dane wpisywanych osób. Kilka stron drukujemy wyłącznie po to, żeby poinformować sąd, że załączamy dwie kolejne strony, na których piszemy, że Kowalski zastępuje Nowaka. I tylko drzew szkoda.
Jako że referendarze sądowi czytają i wniosek, i wszystkie dokumenty od deski do deski, tropiąc każdy przecinek i kropkę, powstaje logiczne pytanie – po co nam formularze? Przecież to jak noszenie drzewa do lasu. Bierzemy umowę spółki, mozolnie przepisujemy dane do formularza, zanosimy do sądu, a tam przedstawiciel władzy z nadania ludu sprawdza, czy wszystko wpisaliśmy prawidłowo do odpowiednich rubryk, a jeśli się zgadza – przepisuje do komputera. Ale skoro Jego Nieomylność wychwyci najdrobniejszą literówkę, porównując nasz formularz z uchwałą, umową czy innym dokumentem, to po co w tym wszystkim nasz udział? Nawet niezbyt rozgarnięty dziesięciolatek od razu wpadnie na to, że czynność przepisywania danych do formularza jest niepotrzebna, skoro i tak w sądzie sprawdzą wszystko z dokumentami źródłowymi. Nie ma bardziej zmarnowanego czasu niż czas poświęcony na pracę, której nie trzeba wykonywać.
To co w zamian? Zrezygnujmy z tych wszystkich formularzy! One są kompletnie niepotrzebne. Składamy dokumenty spółki i na zwykłej kartce piszemy do sądu wniosek: proszę zarejestrować spółkę i wpisać wszystkie dane. Nic więcej nie potrzeba, bo przecież i tak referendarz przepisze te dane z dokumentów źródłowych i nie przepuści najdrobniejszej pomyłki, faktycznie wykonując całą pracę od podstaw. Zresztą, za to właśnie dostaje pensję z naszych podatków.
Ta zmiana nie wymaga żadnej rewolucji, a ma wyłącznie zalety. Z punktu widzenia pracy sądu nic się nie zmieni – nadal trzeba będzie wklepać dane, tyle że nie trzeba będzie ślęczeć nad niepotrzebnymi formularzami. Z punktu widzenia nas, obywateli, odzyskamy mnóstwo bezcennego czasu. A czas to pieniądz, zwłaszcza w biznesie.
Paweł Budrewicz, prezes Fundacji PAFERE
Artykuł ukazał się w dzienniku "Rzeczpospolita" z 2 grudnia 2014 roku.
Operator serwisu nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.